Aniela odłożyła aparat na stół i zaklęła pod nosem. Zaczęła nerwowo przełączać kanały telewizyjne, ale nie rozumiała zbyt wiele po angielsku, więc po chwili wyłączyła. Tęskniła do Polski, do tej ponurej, buro - jesiennej krainy, która wiosną i latem jest najcudowniejsza na świecie. Wspominała wierzby przy polnej drodze, błękit nieba poprzetykany białymi chmurkami, kwiaty panoszące się po nieskoszonych jeszcze polach, totalnie niebieskie, albo całkiem czerwone. Ach ta czerwień, taka całkiem prawdziwa. I kury na podwórku, z których jedna uporczywie składała jaja pod krzakami porzeczki, do dziś pamięta, jaka to była radość dla niej, dziesięcio, lub jedenastoletniej, znaleźć takie porzucone przez kurę jajo i przynieść w wyciągniętej ostrożnie ręce prababci staruszce. Prababcia z aprobatą głaskała ją po głowie i mówiła: - Znakomicie, moje dziecko, przechytrzyłaś tę kurzą zarazę. Wcale nie chce się nieść w kurniku, tylko włóczy się po krzakach. Żadnego z niej pożytku.
No właśnie, westchnęła Aniela na wspomnienie tamtych sielskich czasów. A teraz, cóż. Nikt jej nie pogłaszcze, ani nie pochwali, nawet Wojtek siedzi na drugim końcu Londynu po dziesięć godzin w robocie, a jak wraca, to pada ze zmęczenia na fotel i zasypia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz